środa, 13 lutego 2013

Jeden

Pe o er a en e ka - poranek, moja ulubiona pora dnia...
Osobiście uważam, że nie ma nic piękniejszego od pomarańczowego słońca wspinającego się po widnokręgu. Co prawda, do góry pnie się z wielkim trudem, ale kiedy osiągnie swój najwyższy punkt, jego promienie otulają całą okolicę, rozświetlając przepełnione smutkiem miejskie uliczki. Nie ustępuje w swojej walce nikomu i niczemu, nawet ciemności, która gości w większości ludzkich serc...


Mam dwadzieścia cztery lata, nie potrafię zliczyć, jak różnorodne były moje poranki. Bywały lepsze, gorsze, mokre, mgliste, słoneczne, wietrzne, marudne, zakorkowane, smutne, rozśpiewane, pełne tęsknoty, kolorowe, ciche, et cetera. Było ich naprawdę wiele, a jak wiele ich było, tak były wyjątkowe i niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju. Bo przecież nic dwa razy się nie zdarza. I nie zdarzy.
Mówiąc szczerze, nie chcę w moim życiu "powtarzalności". Nie chcę egzystować według odgórnie ustalonego schematu. Nie chcę nudy, nie chcę rutyny, nie chcę żadnej chronologii, bo to sprawia, że nasz barwny świat zamienia się w jeden wielki banał.

Powiedzieć Wam, za co jeszcze uwielbiam poranki?
Każdy wschód słońca, każdy jego promyk drażniący moją skórę, każdy zakrzyczany przekleństwami budzik, każde moje tupnięcie stopą o zimne panele, każda kawa parzona w amoku – przynosi ze sobą nowy dzień, nowe szanse, nowe kłopoty i w końcu, nowe doświadczenia. Jak chyba każda z nas, kocham zapach nowych rzeczy - perfum, ubrań, książek, ale to są akurat rzeczy, które mogę ponownie zakupić, wykorzystać, przeczytać, więc nie mają dla mnie większej wartości. Są, zawsze mogę do nich wrócić, mogę je wymienić lub sprzedać. Sprawa ma się inaczej, kiedy mówię o nowym dniu – zapach powietrza o świcie, coś, co praktycznie nigdy się nie powtórzy. Sama istota dnia, nie mam magicznej maszyny, nie cofnę się w czasie, nie naprawię tego, co poszło źle. Poranek jest jak czysta karta, na której od nowa rysujemy swoją historię... 

Po raz pierwszy od wielu tygodni odczuwam tęsknotę za domem, za szarlotką mamy, za dowcipami taty, za kotem cioci Aldony, za nią samą. Dobrze, że istnieją tanie linie telefoniczne, nawet za granicę. Tak, za granicę! Moja matula jest w jednej czwartej Włoszką, a co za tym idzie, lubuje się w ciepłych krainach. Każdą wolną chwilę spędza u swojej siostry, która prowadzi uroczy pensjonat we Florencji. Ciocia Miriam bardzo rzadko odwiedza Polskę, czwórka dzieci, hostel, niewdzięczni goście, winnica - jest tyle rzeczy, którym poświęca się bez reszty. Brakuje jej naszej obecności, brakuje jej obecności siostry, widzę to. Dzieli je niemal 20 lat, ale świetnie bawią się w swoim towarzystwie, rozumieją się nawet bez słów. Spytacie mnie, jak to możliwe? Są artystkami... Ciocia jest dekoratorką wnętrz, a moja mama malarką, więc co za tym idzie, potrzebują "bratniej duszy". Charakteryzuje je porywczość, są spontaniczne, mają ciekawe spojrzenie na świat. Wspólnie podróżują po słonecznej Toskanii, czerpiąc inspirację ze wszystkiego, co je otacza. To ich magiczny sposób na relaks, na zregenerowanie sił...
Mam wiele dobrych wspomnień związanych z ojczyzną rodzicielki. Bez dwóch zdań, jesteśmy do siebie podobne. Obydwie temperamentne, wrażliwe na piękno. Ojczulek uważa, że to sprawka mojej prababki, imieniem Costanza La Tempa. Odziedziczyłam po niej nie tylko charakter, ale i urodę. Długie, ciemnobrązowe włosy, oliwkową cerę i duże, czekoladowe oczy. Prababka urodziła się w prowincji Arezzo, w samym sercu Włoch. Wierzcie mi, etymologia naszej rodziny jest naprawdę ciekawa i mogłabym mówić o niej godzinami. Poza tym, uwielbiam Italię. Jest moim małym rajem na geograficznej mapie świata. Cudowny zapach suszących się w gorącym słońcu traw, błękitne niebo, słone wody Morza Śródziemnego, cytrusy, przemili ludzie...

Wzdycham ciężko, odganiając od siebie niebiańskie wspomnienia. Moją uwagę przykuwa Rozmaryn, bawiący się w salonie. Niewiele myśląc, podążam w tamtym kierunku. Na środku pokoju leży owczarek berneński, pochłaniający prawdopodobnie trzecią z kolei bombkę choinkową. Śmieję się serdecznie, spoglądając na zielone drzewko. Jest małe, kolorowe i radosne, czyli takie, jak być powinno. Namęczyłam się, żeby je tutaj wtargać, mieszkam przecież na trzecim piętrze, ale warto było. Myślę, że mogę być z siebie dumna.

Parzę sobie kawę, wyglądając przez okno. Nasze osiedle odżyło, śnieg wesoło prószy z nieba, panowie dozorcy odgarniają chodniki, ludzie wychodzą do piekarni. Przy okazji, kojarzycie Bełchatów? Jest to średniej wielkości miasto w województwie łódzkim, położone nad rzeką Rakówką. Mieszkam tutaj od czterech lat i nie zamieniłabym się z nikim. Mam świetny kontakt z sąsiadami, dobrze płatną pracę, a co najważniejsze, nie muszę kotłować się w jednym mieszkaniu z Arturem, moim wspaniałym braciszkiem. Na Uniwersytet Medyczny w Łodzi dojeżdżam trzy razy w tygodniu, moją specjalizacją jest stomatologia. Jestem na ostatnim roku, zastanawiam się, jak mi się to udało? Jeszcze nie do końca dociera do mnie to, że za pół roku opuszczę mury uczelni. Mam nadzieje, że przez te wszystkie lata zmagań z dziekanatem, udało mi się przyswoić niezbędną wiedzę na temat waszych ząbków, bo już niedługo przestanę asystować w gabinecie dentystycznym, będę was również leczyć.

Wielki billboard z nazwą miejscowego klubu siatkarskiego, jakim jest PGE Skra Bełchatów, przysłania mi widok z balkonu. Ich zdjęcia, plakaty i gadżety są dosłownie wszędzie. Powiedzcie mi, czy mówią wam coś nazwy innych klubów sportowych, które znajdują się w tym mieście? Spokojnie, na początku mnie również niewiele urządzał fakt, że piłkarze z GKS'U kopią piłę, a siatkarze są mistrzami Polski. Dopiero, kiedy poczułam atmosferę obiektów, na których rozgrywane są mecze, zrozumiałam, dlaczego mężczyźni zabijają się o to, żeby tam wejść. Zrozumiałam, dlaczego w Polsce uwielbia się sporty drużynowe. Zrozumiałam, dlaczego mój brat chciał zostać piłkarzem. To właśnie on przywiózł mnie do Bełka, dał klucze do mieszkania, nauczył skręcać szafki z Ikei, a potem wyjechał. Najpierw do Łodzi, później do Norwegii. Siedzi tam, w bramie fiordów, już ponad dwa lata. Pracuje jako fizjoterapeuta w jednym z ośrodków sportowych w południowej części Oslo. Podobno znalazł sobie dziewczynę, muszę przyznać, że go nie doceniałam. Obiecuję, że kiedyś dokończę opowieść o tym cudownym chłopcu, a teraz pozwólcie, że zajmę się swoją fryzurą. 

Ciepło lokówki sprawia, że na mojej twarzy pojawia się rumieniec, przejęta wyglądem twarzy, parzę się w ucho. Dopiero dzwonek do drzwi przerywa wiązankę wulgaryzmów słanych w kierunku metalowego ustrojstwa. Bez zastanowienia uchylam mahoniowe wrota. Muszę przypominać kosmitkę, bo stojąca za nimi Agnieszka, parska śmiechem. Mamy dzisiaj dzień wolny, a więc proponuje mi ploteczki. W pośpiechu zalewam zielonego Jacobsa dla Agi i wracam do łazienki, by dokończyć dzieła zniszczenia ma mojej głowie. Blondynka oczywiście człapie za mną, siada na sedesie i opowiada o feralnej przeprawie przez zaśnieżone uliczki. Jesteśmy nierozłączne, w pracy i poza nią. Wydaje mi się, że tak wygląda siostrzana przyjaźń. Nigdy nie miałam siostry, Skowrońska mi to w pełni rekompensuje.

Jest siódma dwadzieścia dwie, mam na sobie wygodne dresy i sprany T-shirt, zdziwieni? Wychodzimy na jogging, dałam się namówić, chyba jestem zbyt uległa, a może naprawdę chciałam zrobić coś, by poprawić swoją kondycję fizyczną? Wyglądam jak Eskimos w puchówce mojego brata, adidasach i grubym, wełnianym szalu, który sprawiła mi w zeszłym roku babcia Stasia. Brązowe loczyska, wystające spod kaszmirowej czapki, mówią mi, że nie przeżyją kolejnej próby ciepła, którą zamierzałam zafundować im po powrocie do mieszkania, a więc żegnaj seksowna burzo loków, witaj przylizany koczku w stylu Katarzyny Tusk.

Biegnę za Agnieszką, podziwiając kiczowate ozdoby świąteczne w witrynach osiedlowych sklepików, lubię bożonarodzeniowy kicz i komercję, bo wtedy wszyscy są uśmiechnięci. Chwila, czy uśmiechnięty znaczy szczęśliwy? 
 
Wstyd się przyznać, ale na widok posterunkowego Kwiatkowskiego, obydwie wpadamy w euforię. Policjant kłania nam się na przejściu dla pieszych, czy może być coś piękniejszego? To wielka miłość Agusławy, żeby nie było, ja żywię miłość tylko i wyłącznie do masła orzechowego oraz ckliwych tekstów mojego taty, kiedy telefonuje do mnie o trzeciej nad ranem. Lewicka, dobrze się czujesz?

Prysznic, to jedyne o czym teraz marzę. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Włączam automatyczną sekretarkę, żeby odsłuchać wiadomości z ostatnich dwóch dni, kiedy to byłam w odwiedzinach u Mariuszka, mojego chrześniaczka. Wspominałam już, że dzieci są cudowne? Nie? To ogłaszam wszem i wobec, że kocham dzieci. Kocham pozytywną energię, którą skutecznie potrafią przelać na dorosłych.

Zimny strumień wody przyjemnie koi rozgrzane ciało, a kremowy zapach żelu, drażni mój nos. Wiadomości skończyły się dobre dziesięć minut temu, więc w mieszkaniu panuje cisza. Rozkoszuję się chwilami sam na sam z prysznicem do momentu, w którym głośny łoskot do drzwi wyrywa mnie z błogiego letargu. Szybko wyskakuję z kabiny, obwiązując się ręcznikiem. W amoku nastawiam automat z praniem, bo wydaje mi się, że później mogłabym o tym zapomnieć. Ściskając róg puchatego ręcznika, otwieram drzwi. 
 
- Dagmara? Oszalałaś? - Słyszę wrzask Bartosza, wpychającego mnie na siłę z powrotem do mieszkania. - W ręczniku? Chcesz się przeziębić? - Stęka, lustrując mnie od góry do dołu.

- Dzień dobry, Bartoszku! - Oskarżycielsko dźgam paznokciem w jego umięśnioną klatkę piersiową. - Najpierw dzień dobry, później możesz wylewać mi swoje żale, Kwiatuszku!

- Dzień dobry, Kochanie... - Mruczy, zabawnie marszcząc nos.

- Dzisiaj oficjalnie? W porządku. - Uśmiecham się szyderczo, kierując w stronę sypialni. Spokojnie, to u mnie i Bartoszka normalne, nie jesteśmy kochankami, jesteśmy tylko sąsiadami, żyjącymi w pewnej symbiozie, której i tak nie zrozumiecie.

- Czyli nici z seksu? - Wybucham śmiechem, którego nic nie jest w stanie opanować. Odbija się od ścian mojego mieszkania, trzęsie całym blokiem, a może nawet okolicą.

- Jajka są w lodówce, po boczek musisz skoczyć do osiedlowego. - Mamroczę pomiędzy jednym haustem powietrza, a drugim. Trzaśnięcie drzwiami uświadamia mi powagę sytuacji, mogę się przecież przeziębić. Na domiar złego w przedpokoju wpadam na Rozmaryna, szarpiącego dresowe spodnie, które kiedyś dostałam od Bartosza. 

Przypalona patelnia, to znak, że nie powinniśmy wspólnie gotować. Zabryzgane kafle są tylko kolejnym dowodem na to, że kiepsko wychodzi mi przerzut omletu w powietrzu. Wkurzona, wrzucam wszystko do zlewu i zalewam wodą. Mam ochotę się rozpłakać... 

- Nie będę więcej gotować, jestem beznadziejna! - Marudzę, podsuwając chłopakowi pod nos to, co zdołałam zdrapać z naszej teflonowej przyjaciółki. Brunet otula mnie ramieniem i delikatnie całuje w czoło. - Jest mi smutno, bo to była moja ulubiona patelnia.

- Spokojnie, kupimy nową! - Delikatnie odsuwa mnie od siebie. 

- A co z tą breją? Pewnie jesteś strasznie głodny, a ja... 
 
- Nie martw się, uwielbiam Ciebie i Twoje omlety, nawet jeśli przypominają... - Obydwoje spoglądamy na papkę, która dumnie prezentuje się na talerzu niebieskookiego. - ...nawet jeśli nie przypominają niczego! - Bierze kawałek do ust, ciamkając słodko. Obserwuję go. Doskonale zdaję sobie sprawę, że mu nie smakuje, ale on dzielnie zjada całość. Nie narzeka, jest taki kochany. Nie chcę, żebyście sobie pomyśleli, że mam fioła na punkcie własnego sąsiada, ale kiedy się uśmiecha, wygląda naprawdę uroczo.

2 komentarze:

  1. Na 'nici z seksu' ja też się zasmuciłam... Ty wiesz, co ja o tym myślę. Myślę, że lubię Dagmarę i jej przemyślenia, i Bartoszka również. I jeszcze Costanzę La Tempę, po której Daga odziedziczyła charakter i urodę (choć na początku pomyślałam, że może tępotę, jeśli wiesz, o co mi chodzi, takie moje głupie skojarzenia). I like it <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Również polubiłam przemyślenia Dgmary. Wszystko jest tu takie proste, nieskomplikowane. A Bartosz i jego uśmiech... Nic więcej do szczęścia nie potrzeba. *.*

    OdpowiedzUsuń