środa, 20 marca 2013

Dwa

Piątek, piąteczek, piątunio - żegnaj przebrzydła uczelnio, żegnaj złośliwy profesorku, żegnaj czwórko na zaliczeniu... Cześć, czy muszę Wam opowiadać jak okropnie się czuję? Miałam naprawdę tragiczny tydzień. Chyba po raz pierwszy w życiu odnoszę wrażenie, że wymiękam. Paskudne uczucie, którego nie potrafię się wyzbyć, chociaż tak bardzo chcę, znacie to?

Dwa dni temu, to jest w środę, miałam wypadek samochodowy. Mówię miałam, chociaż nie brałam bezpośredniego udziału w kolizji, po prostu solidaryzuję się z moim mechanicznym dzieckiem, które naprawdę sporo wycierpiało. Nigdy nie sądziłam, że doświadczę tego na własnej skórze, ale stało się. Sprawca całego zamieszania, Adam Chmielewski, złośliwie okrzyknięty mianem "łysego bubka", ostro beknie za swoje bezczelne zachowanie. Nie wystarczyło mu, że skasował cały przód należącej do mnie Toyoty Avensis, musiał jeszcze sobie ulżyć, wrzeszcząc pod moim adresem wulgarne wyzwiska. Dacie wiarę? Zdaję sobie sprawę, że ród Lewickich, do którego należę, porządnie zalazł mu za skórę, ale doprawdy...ile czasu potrzeba, żeby zrobić z siebie kompletnego kretyna? Dziesięć, dwadzieścia minut? On potrzebował czterdziestu, żeby wygłosić swoje orędzie pod tytułem, "kobiety, to beznadziejni kierowcy". Dodatkowo strasznie działał mi na nerwy, powtarzając ciągle, że nie potrafię w odpowiedni sposób zaparkować auta... Tego było już za wiele, ogarnęła mnie taka wściekłość, że nie mogłam wydusić z siebie ani słowa, po prostu się rozpłakałam. Byłam bezradna wobec jego głupoty, miałam ochotę pokiereszować mu twarz jakimś ostrym przedmiotem, ale zamiast tego, z pomocą przyszedł mi Bartosz, mój wspaniały sąsiad. Pamiętacie go, prawda? Nie znosi, kiedy ktoś krzyczy na kobiety, a nie daj Panie Boże, żebym była to akurat ja. Wtedy naprawdę potrafi się porządnie wściec. Prosiłam go chyba ze trzy razy, żeby się uspokoił, ale na marne. Nawtykał temu idiocie, po czym zadzwonił po policję, pomoc drogową i mojego wujka, mieszkającego na drugim końcu Bełchatowa. Jest jednak pewien pozytywny aspekt całej tej sprawy. Szkody, które wyrządził "Łysy", będzie spłacał przez najbliższy rok. Uważam, że w tym wypadku, "sprawiedliwości stało się zadość". Dla mnie to tylko wgnieciona maska, roztrzaskany zderzak i brak przedniej tablicy rejestracyjnej, a dla niego? Wstyd, kolejny dług do spłacenia i wiele, naprawdę wiele innych nieprzyjemności związanych z wizytą na komendzie, bo jak się okazało, nie jest to jego pierwsze przewinienie. Swoją drogą, może w końcu przestanie czuć się bezkarny? Bezczelny typ... Ech, przez to wszystko zapomniałam Wam powiedzieć, że w akcie desperacji zadzwoniłam jeszcze po Agnieszkę. Może to głupie, ale naprawdę nie wiedziałam, co mam robić. Długo czekaliśmy na pomoc drogową. Stałam wtulona w Bartosza i najzwyklej w świecie, wyłam z rozpaczy. Nie potrafiłam się uspokoić, pomimo zapewnień wujka Jarosława, że nakopie temu gamoniowi do d... Aga natomiast wydawała się być oazą spokoju w przeciwieństwie do rozhisteryzowanej mnie, rozgorączkowanego krewniaka i zdenerwowanego Kurka. Chyba wiem, czym się kierowałam, kiedy roztrzęsiona wybierałam jej numer. Jest jedyną osobą, która potrafi zachować zimną krew w obliczu niebezpieczeństwa, nieszczęścia, et cetera. Tym razem było podobnie, najpierw poradziła tulącemu mnie brunetowi, żeby zabrał mnie do domu, bo nie ma sensu dłużej sterczeć na tym mrozie, a następnie wygmerała z kieszeni wytartych jeansów paczkę chusteczek higienicznych i jedną z nich, porządnie wytarła mi nos. Kiedy byłyśmy już w środku, otuliła mnie swoją bluzą i zaparzyła melisy, była gotowa nawet zostać u mnie na noc, tak na wszelki wypadek, ale do pokoju wkroczył Bartek w towarzystwie mojego wuja i jego kolegi, pana Romana, pracownika tutejszego serwisu samochodowego. Mówię tutejszego, bo znajduję się w Łodzi, a serwis był właśnie z tego miasta. Wiem, że trudno w to wszystko uwierzyć, ale właśnie w tak brutalny sposób zostałam, brzydko mówiąc, ograbiona z najcenniejszej rzeczy, jaką do tej pory udało mi się kupić za własne pieniądze, czyli samochodu. Może troszkę przesadzam, ale dodatkowo przygnębia mnie masa formalności, którą muszę jeszcze załatwić w związku z odszkodowaniem, ja po prostu nie mam teraz do tego głowy, są inne zmartwienia...

Zmęczona, opadam na jedno z siedzeń w autobusie, który ma mnie zawieźć prosto do Bełchatowa, do mojego cieplutkiego mieszkanka, pachnącego pomarańczką i cynamonem. Nie cierpię podróżować taksówkami, więc autobus jest jedynym środkiem lokomocji, który mi pozostał. Oczywiście, równie dobrze mogłabym zadzwonić po Agnieszkę, ale ona dzisiaj ciężko pracuje i nie chcę jej fatygować, a Bartosz pod moją nieobecność opiekuje się Rozmarynem, więc jemu również nie chcę przeszkadzać.
- Czy to miejsce jest wolne? - Słyszę nad sobą i automatycznie kiwam głową. Obok mnie siada kobieta z dzieckiem, na oko jesteśmy w tym samym wieku. Chłopczyk, którego sadza na swoich kolanach ma może ze dwa albo trzy latka i jest naprawdę uroczy. Śmieje się głośno, bawiąc się włosami matki.
- Cudowne maleństwo. - Kwituję, posyłając w stronę blondynki niewinny uśmiech. Odwdzięcza się tym samym, przedstawiając mi syna. Ma na imię Sebastian. Chwilę później potwierdzają się moje wcześniejsze przypuszczenia, dotyczące wieku brzdąca. Dokładnie wczoraj skończył dwa lata. Zatroskana spoglądam na jego zarumienione policzki. W międzyczasie dowiaduję się, że ma starszego brata, a ich ojciec pracuje w biurze podróży. Kornelia, bo tak ma na imię moja towarzyszka, to naprawdę wspaniała kobieta, mądra i piękna. Świetnie nam się rozmawia. Zaczynam żałować, że droga do Bełchatowa trwa tylko godzinę.
- Gdzie mieszkasz? - Pyta mnie, uśmiechając się szeroko. Na zewnątrz jest naprawdę zimno, więc gimnastykuje się nad malcem, szczelniej otulając go szalikiem.
- Na Jaworowej.
- My na Jana Matejki, mój mąż zaraz tutaj powinien być, podwieziemy Cię, przecież to spory kawałek, nie pozwolę Ci iść pieszo w taki ziąb, zrozumiano? - Puszcza mi oczko, biorąc Sebcia na ręce.
- Dziękuję. - Jestem jej wdzięczna za wszystko, co zrobiła dla mnie w przeciągu ostatnich sześćdziesięciu minut.

Wbiegam na klatkę i z przykrością rejestruję, że winda, którą miałam zamiar wjechać na trzecie piętro jest zepsuta. Wzdycham ciężko, wlekąc się do góry po schodach. Jestem naprawdę zmęczona, a jedyne o czym teraz marzę, to ciepła kolacja. Przeskakuję dwa ostatnie stopnie na raz i opieram się o framugę drzwi mojego mieszkania. Czeka mnie nie lada wyzwanie, uwaga! Muszę odnaleźć klucze. Nie śmiejcie się ze mnie! To zadanie wcale nie jest takie proste, zważywszy na to, że światła na klatce schodowej gasną. Gmeram w torebce do momentu, w którym tę pasjonującą czynność przerywa mi dźwięk tłuczonego szkła. Następnie do moich uszu dociera jeszcze skamlanie psa i tuptanie, a zaraz potem do cholewki mojego buta dopada Rozmaryn, wesoło merdający ogonkiem. Zupełnie zapomniałam, że był na mini wakacjach u wujaszka piętro wyżej, no właśnie, Bartosz... Niewiele myśląc, biorę psiaka na ręce i udaje się do mieszkania mężczyzny. Tabliczka z numerem trzynaście jest przekrzywiona, nie muszę dzwonić ani pukać, żeby wejść do środka, bo drzwi są prawie zawsze otwarte.
- Bartek? - Wołam, ustawiając jego ogromne buciska w równym rządku pod ścianą. Ma chyba więcej par ode mnie, a w ogóle o nie nie dba, to jest karygodne. - Bartek, jesteś tu? - W salonie panuje totalny chaos. Niedojedzone tosty z dżemem walają się po podłodze razem z ubraniami. Dywan nie był odkurzany od co najmniej tygodnia, a książki, które niegdyś stały na meblościance, teraz zalegają na panelach. Niektóre z nich straciły po kilka stron, podejrzewam, że to sprawka mojego czworonoga. Kręcę głową z dezaprobatą i zabieram się za sprzątanie. Starannie oddzielam lepkie pieczywo od ulubionej koszuli dwudziestopięciolatka, to chyba jedna z najdroższych w jego kolekcji.
- Cześć, nie widziałaś... - Najpierw patrzy na mnie, a zaraz potem na część garderoby, którą trzymam w dłoniach. Powtarza tę czynność jeszcze kilka razy, po czym jęczy żałośnie. - Da się to naprawić?
- Wszystko się da. - Staram się go pocieszyć, przyjacielsko poklepując po ramieniu. - Pamiętasz granatową koszulę, która kupiliśmy tydzień temu w Manufakturze?
- Pamiętam, mam ją założyć? Nie będę wyglądał jak...
- Będziesz dobrze wyglądał, uwierz mi. - Szepczę, wywijając mu kołnierzyk. Koszula leży idealnie, a Bartek jest zadowolony, że wreszcie może wyjść na imprezę.
- Jesteś cudowna, co bym bez Ciebie zrobił? - Zginąłbyś marnie, śmieję się w myślach. Zabieram jeszcze tylko upaprane koszulki bruneta i znikam na klatce schodowej. Wracam do domu z przeświadczeniem, że jednak nie jestem tak beznadziejna i bezużyteczna, jak twierdzi profesor Czerwiński.

Gorąca kąpiel i butelka dobrego, włoskiego wina, to mój sposób na samotny piątkowy wieczór. Siedzę w wannie wypełnionej po brzegi pianą, rozkoszując się waniliowym zapachem płynu do kąpieli. Myślę... Powracają do mnie wspomnienia, wiele wspomnień - znajome twarze, ukochane miejsca, kolorowe obrazy... Kotłuje się we mnie tyle emocji, sama już nie wiem, których jest więcej, pozytywnych czy negatywnych? Czuję, jak do moich oczu napływają łzy, nie próbuję ich zatrzymywać, nawet tego nie chcę... Pozwalam im swobodnie płynąć po zarumienionych od ciepłoty pomieszczenia policzkach. Wmawiam sobie, że to mi pomoże, ulżę sobie. Boże, ja naprawdę jestem naiwna... Wcale nie jest mi lepiej, jest jeszcze gorzej. Ciche łkanie, przeradza się w spazmatyczny szloch, nie wiem, czy potrafię go opanować, ale muszę to zrobić, bo właśnie dzwoni moja komórka. Kogo, u licha, niesie? O tej porze? Nie spieszę się, wychodząc z wanny. Jeżeli komuś naprawdę zależy na tym, żeby ze mną porozmawiać, to zadzwoni jeszcze raz. Powolutku owijam się puchatym ręcznikiem i rozczesuję włosy, a na stopy wsuwam rozciapane japonki. Na twarz nakładam krem nawilżający. Mam nadzieję, że poradzi sobie z opuchlizną wokół moich oczu, bo te zaczerwienienia wyglądają naprawdę paskudnie. Cel na resztę wieczoru? Przestać się mazgaić. Jestem przecież dorosłą kobietą z zasadami, ech, do diabła z tym wszystkim... Głośno spuszczam z siebie zbędne powietrze. Wdech, wydech. Woda wesoło bulgocze w rurach odpływowych, a wentylator rzężeli, pochłaniając nadmiar wilgoci znajdującej się w pomieszczeniu. Kolejny wdech, który przychodzi mi z trudnością. Słyszę, jak pozostawiony przeze mnie w kuchni Samsung wibruje na drewnianym blacie. Nie jestem jeszcze gotowa na rozmowę, nawet telefoniczną, ale zaczynam mieć wyrzuty sumienia wobec osoby, która próbuje się ze mną skontaktować. Nazwa na wyświetlaczu nie mówi mi nic o domniemanym rozmówcy, bo tych zastrzeżonych może być naprawdę wiele.
- Dagmara Lewicka, słucham? - Uważam, że zwrot grzecznościowy jest jak najbardziej na miejscu, w końcu nie wiem, z kim mam do czynienia.
- ... - Odpowiada mi tylko głucha cisza, więc próbuję jeszcze raz nawiązać kontakt, bezskutecznie. W tle pojawiają się odgłosy ulicy, szum wiatru i czyiś...płacz?
- Halo? Jest tam kto? Powiedź coś, kimkolwiek jesteś, jak mam Ci pomóc? Halo? - Chyba na darmo strzępię sobie język albo ktoś, kto jest po drugiej stronie próbuje mnie zdenerwować. Chcę powiedzieć coś jeszcze, ale rezygnuję, kiedy słyszę cichuteńki szept.
- Nie przyjdą, nie przyjdą, nie przyjdą... - Dwa słowa, które jak mantrę wypowiada mój telefoniczny interlokutor. Wydaje mi się, że to dziecko.
- Kto nie przyjdzie?
- Oni.
- Jacy Oni? Kim jesteś? Mariuszku, to Ty? - W głębi duszy nie wyobrażam sobie, żeby to właśnie Mariusz, mój pięcioletni chrześniak z Bydgoszczy, telefonował do mnie o wpół do dwunastej, ale na chwilę obecną, to jedyne racjonalne wytłumaczenie.
- To ja, ciocia, boję się... - Serce wali mi jak szalone, mam wrażenie, że zaraz zemdleję. Może coś mu się przyśniło? Nie wpadaj w panikę, wdech, wydech.
- Gdzie jesteś?
- W domu.
- Sam?
- Nie...
- A z kim?
- Babcia, z babcią Lodzią. - Kamień z serca, nie jest sam, a te dziwne odgłosy, które słyszałam w tle, to pewnie telewizor.
- Co robi babcia?
- Śpi.
- A Ty, Aniołku, nie jesteś śpiący?
- Ciocia...
- Słucham?
- On mi się śnił, wiesz, ten Pan...
- Brzydki Pan?
- Przytulisz mnie? - Nie wiem, co powinnam teraz zrobić, co powiedzieć, jak zareagować. Jest jeszcze zbyt mały, żeby zrozumieć, że niektórych rzeczy nie da się zrobić przez telefon.
- A obiecasz mi coś?
- Co?
- Idź do babci i mocno ją ukochaj, dobrze? - Malec człapie po korytarzu. Na całe szczęście ciocia Leokadia śpi zawsze przy minimalnie uchylonych drzwiach, więc będzie mu łatwiej się do niej dostać. Chwilę trwa, zanim Mariusz odnajduje pokój babci, ale kiedy słyszę skrzypnięcie, czuję ulgę. Oczyma wyobraźni widzę kremowe ściany sypialni do której wchodzi, widzę brązowe meble i wielkie okno, zasunięte do połowy grafitową roletą.
- Ciocia...
- Tak?
- Ale babcia śpi... - Mruczy, chyba znowu jest bliski płaczu, bo pociąga nosem.
- Nie szkodzi, połóż telefon na szafce, ja będę do Ciebie mówić, a Ty ukochaj babcię, dobrze? Hej, słyszysz mnie? Mocno, mocno ukochaj babcię... - Szumy na linii wskazują na to, że posłusznie wykonał moje polecenie. Wytężam słuch, żeby móc cokolwiek usłyszeć. Mały mamrocze, szturcha babcię i znowu mamrocze, że śnił mu się Straszny Pan. Ciocia musiała się obudzić, bo słyszę jak mówi do Mariuszka, że to tylko sen. Kiedy chcę się rozłączyć, jej melodyjny głos mnie zatrzymuje.
- Dagmara, halo, jesteś tam?
- Jestem, jestem ciociu.
- On musiał się czegoś naoglądać, nie mam zielonego pojęcia, dlatego zadzwonił akurat do Ciebie... - Wzdycha. - Nie gniewasz się, prawda?
- Nie, po prostu się martwię, wszystko w porządku?
- Nic nie jest w porządku, przecież wiesz... - Ma na myśli Natalię, matkę chłopca. Odkąd rozwiodła się z mężem, w domu jest tylko gościem.
- Potrzebujesz pomocy? Wezmę urlop i przyjadę, co Ty na to?
- Nie! Kochanie, nie bierz urlopu. Dajemy sobie radę z Mańkiem we dwoje, tylko dzisiaj... Ech, mały kryzys, wyśpi się porządnie i mu przejdzie, zapomni, przecież to jeszcze dziecko. Nie martw się, proszę...
- Obiecaj mi, że zadzwonisz, kiedy się obudzi, dobrze? Chce wiedzieć, co się z nim dzieje, jest jeszcze taki mały...
- Dagmarko, masz takie dobre serduszko! Jestem Ci wdzięczna za wszystko, co dla Nas robisz, skąd w Tobie tyle spokoju? Zadzwonię na pewno, a teraz połóż się, bo jest już naprawdę późno. - Nie potrzebuję więcej, żeby po raz kolejny dzisiejszego wieczoru się rozpłakać. - Życzę Ci spokojnej nocy, ucałuj ode mnie rodziców!
- Dobranoc... - Mamroczę, odkładając aparat komórkowy z powrotem na stół. Jeszcze nigdy w życiu nie bałam się o nikogo tak bardzo, jak o małego Wyspiańskiego. Serce mi się kraje, kiedy pomyślę, przez co musi przechodzić. Prawdę mówiąc, jestem wściekła na Natalię za to, co wyprawia. Bycie matką to nie prawidło, tylko dar. Powinna go pielęgnować...

Kładę się do łóżka, ówcześnie zawiadamiając Bartosza o tym, że klucze do jego mieszkania zostawiłam pod wycieraczką, a koszule zwrócę mu rano, bo muszę je jeszcze wyprasować. Brunet zna mnie na wylot, dlatego nie daje się nabrać na bajeczkę o kluczach... Zapada chwila ciszy, którą przerywa jego miarowy oddech. 

- Jesteś smutna, co się dzieje? - Wali prosto z mostu, choć wie, że może go to sporo kosztować. Nie odpowiadam, a więc kontynuuje swoją poprzednią myśl. - Wpadnę jutro z rana, dobrze? Niczym się nie martw, wszystko będzie dobrze - Po jego głosie idzie poznać, że się uśmiecha.
- Wiesz, że Ci ufam - Mamroczę do słuchawki, wygodniej układając się na poduszce.
- Wiem, śpij już - Czeka, aż się rozłączę, zawsze to robi, kiedy zasypiam. - Powiedziałem śpij - Jego gardłowy śmiech rozluźnia moje spięte mięśnie, pozwala rozładować napięcie. Odpływam w objęcia Morfeusza, zapominając o wszystkich moich zmartwieniach i przykrych incydentach, które miały ostatnio miejsce... Jest mi dobrze.